Liczniki, komputerki, światełka, pomiary mocy, uchwyty, zapięcia, aplikacje. Z jednej strony można oszaleć, z drugiej… To wciąga!
Trwa najpiękniejszy czas dla gadżeciarzy - nie tylko tych rowerowych. Chwilę temu zakończyły się „Black Friday” i „Cyber Monday”, ani człowiek się obejrzy, a nadejdą Mikołajki, a potem Boże Narodzenie. Będzie więc jeszcze przynajmniej kilka okazji, aby otrzymać prezent, albo sprawić go sobie samemu. A jak prezent, to… Wiadomo, że związany z naszą największą pasją. Rowerem!
Niech żyje wolność i swoboda
Spokojnie, to nie jest artykuł sponsorowany. Nie będę nikogo namawiał na zakup konkretnego sprzętu, nie będę porównywał Garmina do Wahoo, nie będę w końcu zapowiadał nowości, które pojawiły się na rynku.
Kiedy wpiszecie w wyszukiwarkę internetową hasło „gadżety rowerowe”, otrzymacie setki tysięcy stron, na których znajdziecie najnowsze rozwiązania technologiczne dla naszych ukochanych dwóch kółek. „A po co mi to?” - ktoś zapyta.
I na pierwszy rzut oka, słusznie. Przecież rower to dwa koła, rama, siodełko, kierownica, łańcuch, pedały i wolność. Tak, tak, wolność. Wolność i swoboda - cytując klasyka. Czyż nie dlatego kochamy ten sport? Wsiadamy i jedziemy. Gdzie? Przed siebie. Czyszcząc głowę, która jest przytłoczona nadmiarem codziennych problemów.
- To największa siła roweru, dlatego go kocham - słyszę często od moich rozmówców. I nieważne czy to jest koleżanka, kolega, przypadkowy rozmówca w parku, czy osoba publiczna: czy to sportowiec, czy celebryta.
Wolność - to najczęściej podkreślana zaleta jazdy na rowerze.
To może być rowerowy pamiętnik
Ale czy gadżety muszą ją zabijać? Nie. Mogą pomagać w czerpaniu jeszcze większej radości z tego sportu. I dlatego tak je kocham.
Konkretnie. Jeżeli kupujemy licznik rowerowy z GPS-em, to niekoniecznie po to, aby jadąc na rowerze gapić się w jego ekran i analizować każde pole danych (a może być ich wyświetlanych jednocześnie nawet kilkanaście), zastanawiać się czy zwiększyć o 10 procent kadencję, czy może już przesadzamy i nasze tętno jest za wysokie i serce za chwilę nam wyskoczy z piersi, albo sprawdzamy temperaturę, bo wydaje nam się, że lekko się ochłodziło. Nie, nie i jeszcze raz nie.
Mam licznik/komputerek rowerowy. Tak, z GPS-em. Z niego przesyłam dane do jednej z aplikacji treningowych. Po co? W ten sposób zapisuję sobie historię swoich przejażdżek. Ale nie po to, by sprawdzać, czy w 2017 roku miałem wyższe tętno niż w 2022 (choć nie mam nic przeciwko, jeżeli ktoś tak robi), ale bardziej by sprawdzić, w którym roku jeździłem więcej, w którym mniej i dlaczego.
Lubię też wracać wspomnieniami do wyjątkowych tras, które przejechałem (wrzucam często zdjęcia z takich wypraw). A łatwiej i wygodniej jest otworzyć aplikację niż szukać wspomnień w głowie. Ludzka pamięć bywa zawodna. Traktuję mój licznik i aplikację jako pamiętnik.
Klik, USB, klik i już
To moja perspektywa. Perspektywa bardziej turysty niż amatora z ambicjami. Dlatego szanuję również tych, którzy traktują swój najnowocześniejszy na rynku licznik traktują jak bóstwo. Wyznaczają trasy, zakładają odpowiedni poziom tętna na danych odcinkach, analizują każdą zmianę mocy, którą generują. I tak spędzają dwie, trzy godziny na rowerze. Nawet nie do końca wiedzą, gdzie jechali, a gdyby przy trasie nagle pojawiło się UFO, to by nie zauważyli.
Każdy rodzaj uzależnienia jest inny. Ale licznik rowerowy to nie jedyny gadżet, jaki możemy znaleźć w sklepie rowerowym (a coraz częściej w elektromarkecie). Producenci nawet z oświetlenia zrobili potężny biznes. Bo można kupić światła standardowe, które po prostu świecą, jak się naciśnie odpowiedni przycisk. A można kupić sprzęt, który jest „smart”. Ładowanie bezprzewodowe, aplikacja do planowania interwałów czasowych, kiedy lampka ma się włączać, awaryjne sygnały podczas nagłego hamowania. I tak dalej, i tak dalej. Do wyboru do koloru.
Co wybieram? Co dla mnie jest wygodne i bezpieczne. Mam oświetlenie, które jest mocne (dzięki temu jestem z daleka zauważalny na drodze) i łatwo się ładuje. Wystarczy wypiąć (klik), przynieść do domu i naładować przez USB. Potem „klik” z powrotem i można jechać.
Jestem gadżeciarzem, ale uwielbiam prostotę rozwiązań. Życie jest na tyle zawiłe, że nie warto jeszcze tutaj go dodatkowo komplikować.
Różaniec na kierownicy
Licznik, pomiar mocy, oświetlenie - co jeszcze? Rynek jest nieskończony. Kask, koszulka, spodenki, rękawiczki, dzwonek - z tego, mam nadzieję, korzysta każdy z nas. Niezależnie od stopnia zaawansowania „gadżetoholizmu”.
Ale znajdziemy i bardziej egzotyczne rozwiązania. Na przykład kamizelka odblaskowa, która na plecach wyświetla naszą aktualną prędkość. Tak, tak, nie żartuję. Naprawdę jest taki produkt. A może zdecydujecie się na elektroniczny dzwonek, który ostrzega innych uczestników ruchu kawałkiem „Nothing Else Matters” zespołu Metallica?
Są jeszcze: różaniec montowany na kierownicę roweru (serio!), rękawiczki rowerowe z kierunkowskazem czy światła LED na koła. Do wyboru, do koloru. To już jednak propozycje dla najbardziej uzależnionych gadżeciarzy. Tych, którzy nie mają żadnego umiaru w pogoni za nowinkami. Ja chyba jednak jestem jeszcze daleko od tego miejsca.
A ty? Jaki jest poziom twojego uzależnienia?