Trening w dusznym, zamkniętym pokoju, z ręcznikiem na kierownicy roweru...
Tekst przeczytasz w ok. 3 minuty.
Trening w dusznym, zamkniętym pokoju, z ręcznikiem na kierownicy roweru i ekranem laptopa tuż przed nią? Oglądanie w telewizji rywalizacji zawodowych kolarzy, którzy kręcą korbą, ale tak naprawdę stoją w miejscu? Mówię dwa razy: nie.
Jedno z pierwszych skojarzeń związanych z rokiem 2020? E-kolarstwo. Pandemia koronawirusa spowodowała ogromny wzrost zainteresowania nie tylko wirtualnymi treningami, ale i wyścigami. Zupełne niedawno odbyły się nawet oficjalne mistrzostwa świata. Mam jednak wrażenie graniczące z pewnością, że to chwilowa moda, że ten rodzaj kolarstwa nie przebił się do masowego odbiorcy, kibica. I dobrze. Nie ma nic bardziej nudnego niż kręcenie na rowerze w czterech ścianach.
Dla porządku dyskusji: należy rozdzielić e-kolarstwo na dwie części. Z jednej strony mamy kolarzy-amatorów, którzy zimą na trenażerach, w swoich domach realizują założone plany treningowe, aby wiosną być w optymalnej formie.
I po części ich rozumiem. Sam miałem taki okres w swoim życiu, że próbowałem swoich sił na trenażerze. Szybko jednak porzuciłem taki sposób trenowania. Zdążyłem to zrobić zanim zupełnie obrzydził mi jazdę na rowerze. Teraz wolę zimą wyjechać na godzinną przejażdżkę po lesie, pobiegać czy pospacerować. Ale szanuję też tych, których najważniejszą częścią kolarstwa są „waty”. Każdy z nas jest inny.
Z drugiej strony, mamy profesjonalnych kolarzy, którzy w pierwszej połowie 2020 roku nie mieli wyjścia i musieli przerzucić się na e-kolarstwo. Zagrożenie epidemiczne spowodowało odwołanie wszystkich wyścigi, więc z nudów – ale i z zobowiązań wobec sponsorów – trzeba było się gdzieś pokazać. A że nawet stacje telewizyjne chcąc wypełnić puste ramówki zaczęły pokazywać wirtualne wyścigi z Michałem Kwiatkowskim, Gregiem Van Avermaetem czy Chrisem Froomem, to byliśmy świadkami „narodzin nowego sportu”.
Tak przynajmniej wyrokowano. Niektórzy w swoich przewidywaniach brnęli krok dalej. Ich zdaniem e-kolarstwo miało zastąpić prawdziwe ściganie, a Tour de France czy Giro d’Italia miało przenieść się do sieci. Animowane sylwetki najlepszych kolarzy świata miały nas przyciągnąć przed telewizory. Mieliśmy pasjonować się wirtualną Wielką Pętlą. O żeż, niedoczekanie wasze!
Kiedy w sierpniu kolarze wrócili na trasy (te realne, nie wirtualne) e-kolarstwo natychmiast zeszło do podziemia. Uff. Na całe szczęście ludzkość jeszcze nie oszalała. Jak można w ogóle pomyśleć, że oglądanie emocjonującej walki na jednym z alpejskich podjazdów (nawet bez kibiców), może przegrać z jednostajnym kręceniem na trenażerach? Oby w 2021 wszystko wróciło do normy, a e-kolarstwo na swoje miejsce. Czyli do podziemia.
Marek Bobakowski, dziennikarz WP SportoweFakty