W ostatnią niedzielę ustrzeliłem kolarskiego „hat-tricka”. W przeszłości kilkanaście razy...
Tekst przeczytasz w ok. 3 minuty.
W ostatnią niedzielę ustrzeliłem kolarskiego „hat-tricka”. W przeszłości kilkanaście razy startowałem w amatorskich wyścigach szosowych, próbowałem też kiedyś swoich sił w MTB. Teraz przyszedł czas na przełaje.
Od zawsze szanowałem kolarzy przełajowych. Niby ich rywalizacja trwa krótko, w porównaniu choćby do szosowców. Ale warunki w jakich startują – błoto, piasek, ciągłe zeskakiwanie i wskakiwanie na rower, konary wystające z ziemi – i tempo w jakim jadą, to mnie zawsze fascynowało. Wyścig przełajowy to jeden wielki interwał, a po wpadających na metę zawodnikach zawsze widać, że dali z siebie wszystko. Umorusani, zabłoceni, spoceni, łapiący z trudem oddech, ale jednocześnie uśmiechnięci i szczęśliwi.
Nawet nie marzyłem, że kiedyś przyjdzie mi posmakować tego sportu. Owszem, staram się spędzać na rowerze każdą wolną chwilę, kocham dwa kółka, w przeszłości udało się przejechać m.in. Tour de Pologne dla amatorów, Głowno Gold Race, Śnieżkę Uphill czy kilka innych maratonów MTB, ale przełaje były dla mnie zawsze niedostępne. Głównie przez brak sprzętu. Jednak na początku 2020 roku postanowiłem kupić rower uniwersalny – gravelowy.
Sprzedałem szosę, sprzedałem MTB, zdecydowałem się na rower, którym będzie można pomknąć szybciej niż normalnie na szosie, ale i wjechać w las, jechać drogą szutrową, przejechać przez lekki piach, podjechać miejskie krawężniki, które nie grzeszą przyjaznym nastawieniem do rowerzystów. Ot, sprzęt do tańca i różańca.
Kiedy okazało się, że moje Katowice organizują wyścig przełajowy zapaliła mi się lampka: a może tak czas na hat-trick? Może czas na próbę swoich sił w tej odmianie kolarstwa? Mimo wielu wątpliwości, ostatecznie zapłaciłem 30 zł i się zdecydowałem. Stanąłem na linii startu. Podobnie jak prawie pół tysiąca uczestników. Pół tysiąca! Nie wiedziałem, że przełaje są tak popularne.
Kiedy czekałem na sygnał startera kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, co mnie czeka. Byłem przygotowany, że przyjadę ostatni (choć udało się ostatecznie tego uniknąć), ale przecież wynik w sporcie amatorskim się nie liczy. Liczy się udział. Oczekiwałem na jeden wielki interwał, ale… Nie byłem przygotowany na taką zabawę.
Karkołomne zjazdy, ostre i krótkie podjazdy, długi odcinek piaszczysty, gdzie trzeba było ukochany rower trzymać na plecach, wielkie kałuże i kąpiel błotna, która czekała na każdego. Kilka razy pobiłem rekord tętna maksymalnego. Pot zalewał mi oczy, piasek miałem nawet między zębami. W połowie dystansu nogi mówiły: skończmy, nie masz sił, to bez sensu. Ale głowa dodawała: dasz radę, przecież jest fajnie.
I było. Przez 40 minut gęba mi się śmiała na całego. Nawet jak dwa razy chciałem sprawdzić swoją technikę i wyrżnąłem jak długi w głębokim piasku. Wstałem i nawet nie otrzepując się (bo i po co?) jechałem dalej.
Na mecie z trudem łapałem oddech, ale byłem szczęśliwy, jak rzadko kiedy. Polecam każdemu. Spróbujcie kolarstwa przełajowego. To będzie miłość od pierwszego wejrzenia. Gwarantuję.
Marek Bobakowski, dziennikarz WP SportoweFakty