Wadowice budziły się ze snu, gdy na centralnym placu noszącym imię polskiego Papieża, w sobotę 16 lipca zebrało się kilkudziesięciu kolarzy przygotowujących się do startu w Ultramaratonie Kolarskim Małopolska 500-ka.
Przechodnie przemierzając Plac Jana Pawła II w drodze na pobliski targ bądź do Bazyliki, zatrzymywali się, by dokładniej obejrzeć nie tylko kolorowo ubranych zawodników, ale także efektowną konstrukcję, której „wczoraj tu nie było” – jak stwierdziła przechodząca starsza kobieta. Była to prawda, bowiem platformę startową, płotki wyprowadzające zawodników z rynku na ulicę 3 Maja oraz banery sponsorów, działacze Klubu Kolarskiego Aquila Peleton Wadowice zbudowali wieczorem poprzedniego dnia. Gdy spiker zawodów poinformował, że kolarze mają przed sobą 500 km trasy „jednym ciągiem”, stojący obok platformy młody mężczyzna jęknął – dla mnie tydzień byłoby mało…
Tegoroczny Ultramaraton Kolarski Małopolska 500-ka zorganizował (już po raz trzeci) klub Aquila Peleton Wadowice.
Imprezę finansowo wsparło Województwo Małopolskie, a patronat honorowy nad rywalizacją objął Marszałek Województwa Małopolskiego Witold Kozłowski.
Kolarze walczyli nie tylko o miejsce na podium, puchary, dyplomy i szacunek w sportowym światku, ale również o punkty w klasyfikacji Pucharu Polski Ultra oraz punkty kwalifikujące do startu w zawodach Bałtyk-Bieszczady Tour (niezbędne było zmieszczenie się w wyznaczonym limicie czasowym).
Trasa wytyczona przez sędziego głównego zawodów Bogusława Porzuczka prowadziła między innymi przez Lanckoronę, Dobczyce, Muszynę, Piwniczną, Niedzicę, Bukowinę Tatrzańską, Jordanów. Na uczestnikach wyścigu mających z reguły za sobą niejedną podobną ekspedycję, liczba kilometrów nie robiła wrażenia, natomiast łączna suma przewyższeń budziła respekt. Należało bowiem pokonać 6120 metrów „w pionie”, czyli znacznie wyżej, niż wznosi się najwyższy szczyt Europy (Mont Blanc 4707 m n.p.m.) i tylko kilkadziesiąt metrów niżej od najwyższej góry Ameryki Północnej (Denali 6194 m n.p.m.; poprzednia nazwa Mount McKinley). Inne porównanie: 12 etap tegorocznego Tour de France (zwany Królewskim) prowadzącym z Briançon do Alpe d’Huez (165,1 km) rozgrywany również 16 lipca miał „tylko” 4600 metrów przewyższenia. Owszem, należy wziąć pod uwagę, że kolarze we francuskich Alpach pokonywali trasę blisko dwukrotnie krótszą, ale przecież „znaj proporcjum, mocium panie” – jak powiadał Cześnik Raptusiewicz w Zemście Aleksandra Fredy.
Równo z wybiciem kurantów na wieży wadowickiej Bazyliki, 16 lipca o godzinie 7.00, pierwsza kilkuosobowa grupa wyruszyła na trasę, po czym w odstępie kilku minut kolejne mini peletony oraz zawodnicy jadący solo opuszczali wadowicki rynek kierując się w stronę Lanckorony. Możliwość podglądu wyścigu za pośrednictwem Internetu (kolarze byli wyposażeni w nadajnik GPS) sprawiła, że kibice widząc na ekranie zbliżającego się zawodnika wychodzili na trasę. Nie zabrakło też rowerzystów towarzyszących kolarzom przez kilka kilometrów na szosie, acz większość szybko „odpadała”.
Pogoda sprzyjała zawodnikom tylko na pierwszych kilometrach. Z upływem czasu coraz częściej padał przelotny deszcz i wiał silny wiatr. Apogeum kaprysów aura zaprezentowała w Piwniczej, demolując punkt kontrolny. – Przez Piwniczną przeszedł krótki huragan – informuje komandor wyścigu Artur Byrski. – Na punkcie kontrolnym wszystko, łącznie z rowerami fruwało w powietrzu, z namiotu sędziów zostały strzępy, a przygotowany przez organizatorów posiłek dla kolarzy zniknął, zabrany przez wichurę. Ma szczęście nikt nie ucierpiał, acz straty są znaczne – podkreślił komandor.
(Punkt kontrolny po przejściu „huraganu”, foto. facebook małopolska 500)
Od pierwszych kilometrów ton rywalizacji nadawał Mariusz Cukierski z Krakowa. Wyraźną przewagę „wykręconą” w rejonie Lanckorony krakowianin sukcesywnie powiększał „połykając” w iście ekspresowym tempie kolejne kilometry i nie oddał prowadzenia do ostatniego metra, powtarzając sukces z pierwszej edycji Małopolskiej 500-ki. Cukierski pokonał trasę w 18 godzin i 7 minut. Drugi linię mety minął Jarosław Kołodziejczyk z Brzoskwini (pow. krakowski; 19 godz. 1 min), a trzeci był Piotr Baranowski z Rybnika (21 godz. 28 min).
Słowa uznania należą się nie tylko kolarzom (czapki z głów również przed ostatnim zawodnikiem na mecie!), ale także działaczom klubu Aquila Peleton. Zorganizować cokolwiek pro publico bono w obecnych czasach wymaga bowiem nie lada samozaparcia. Kolarski (profesjonalny) wyścig to nie tylko zgromadzenie odpowiedniego sprzętu (platforma startowa, nadajniki GPS, pomiar czasu, namioty, płotki, nagłośnienie itd.), zdobycie sponsorów, czy przygotowanie trasy, ale także zdobycie zgody urzędników na wykorzystanie publicznej przestrzeni i wiele innych rzeczy, o istnieniu których często kibice (a nawet zawodnicy) nie mają najmniejszego pojęcia. Wszystko to wymaga nie tylko sił godnych Herkulesa, ale także pracowitości Hefajstosa i wytrwałości „jak nijaki Bouszek z Libni” utrwalony przez Jarosława Haszka w powieści o Przygodach dobrego wojaka Szwejka”[1].
Tekst i foto Bogdan Szpila
[1] Opowiadanie Szwejka: „Bouszka z Libni osiemnaście razy w ciągu jednego wieczora wyrzucili z „U Exnerów”, a on po każdym wyrzuceniu wracał, że niby zapomniał tam fajki. Właził oknem, drzwiami, przez kuchnię, właził do lokalu przez mur ogrodu, przez piwnicę i wlazłby może nawet kominem, gdyby go strażacy nie zdjęli z dachu”.
Mariusz Cukierski 508 km bardzo wymagającej trasy pokonał w 18 godzin i 7 minut.