Bogumiła Matusiak to legenda kobiecego kolarstwa w Polsce. Tej osoby...
Tekst przeczytasz w ok. 14 minut.
Bogumiła Matusiak to legenda kobiecego kolarstwa w Polsce. Tej osoby nikomu nie trzeba przedstawiać. Z powodzeniem reprezentowała polskie barwy na wielu wyścigach na całym świecie. Jest 25-krotną złotą medalistką mistrzostw Polski, wygrała jeden z etapów Tour de France, startowała w Giro d’Italia, na Igrzyskach Olimpijskich czy też mistrzostwach Świata (najwyżej uplasowała się w Hamilton – 9. miejsce w 2003 roku). To osoba niezwykle dzielna, skromna oraz mająca piękne wspomnienia. Podczas swojej kariery sportowej i w wielu innych aspektach musiała mierzyć się z dużymi przeszkodami, ale nie poddała się i wszystko przezwyciężyła. Twórcą jej sukcesów był nieżyjący już trener Marek Wojna.
Rowerowa.pl: Jest Pani 25-krotną złotą medalistką mistrzostw Polski i zarazem najbardziej utytułowaną zawodniczką. To chyba ogromny powód do dumy i wielka satysfakcja ze swojej kariery sportowej? Każdy tytuł mistrzowski smakował Pani tak samo dobrze?
Bogumiła Matusiak: Tak, rzeczywiście. Jestem zadowolona z tego co udało się zdobyć, ale nie czuję się spełniona. Swoją przygodę z kolarstwem rozpoczęłam w małym, wiejskim klubie LKS Pawlikowiczanka. Moje ściganie zaczęło się od tzw. podwórkowych wyścigów. Były to kryteria, wyścigi klasyczne, a z czasem wyścigi etapowe na terenie kraju. Dość szybko zaczęłam nawiązywać walkę z dziewczynami starszymi od siebie. Przyszły pierwsze sukcesy, pierwsze mistrzostwo Polski. Chcieliśmy jednak (ja i mój trener Marek Wojna) osiągnąć coś więcej. Chcieliśmy zobaczyć jak daleko jest czołówka światowa i czy jesteśmy w stanie nawiązać walkę. Pierwsze nasze wyścigi za granicą były w Czechach. Tam na jednym z wyścigów etapowych pojechałam bardzo dobrze. Na jednym z etapów zajęłam szóstą lokatę. Dobry występ zaowocował propozycją ze szwajcarskiej grupy kolarskiej, by pojechać z nimi kolejny wyścig wieloetapowy we Francji. I tak to się zaczęło. Później były kolejne propozycje, kolejne grupy, starty w Tour de France, Giro d’Italia itp.
Czy jestem zadowolona? Po wielu już latach od zakończenia kariery sportowej uważam, że jak na czasy, w których przyszło mi trenować osiągnęłam całkiem sporo i jestem zadowolona z moich wyników sportowych. Wracam do tamtych chwil z uśmiechem. Wspominam niewielkie dotacje jakie otrzymywał klub od Gminy Miejskiej Pabianice, które nie wystarczały na pełny rozwój. Kolejne grupy w pewnym stopniu zabezpieczały najpotrzebniejsze wydatki, jednak nigdy nie było tak, że stać mnie było na przygotowanie od A do Z. Zawsze musiałam martwić się o finanse i wybierać rzeczy, które w danej chwili były najpotrzebniejsze. Wyjazdy, odżywki czy nowy sprzęt. Zdecydowanie życie sportowca, jeżeli ktoś chce być w czołówce, nie należy do najtańszych, a moje wyniki sportowe nie przekładały się na finanse. Pomimo wszystko to nie one były najważniejsze. Liczyła się rywalizacja. Chęć osiągnięcia czegoś wielkiego. Marzyłam o medalu olimpijskim, ale niestety musiał wystarczyć mi sam udział w Igrzyskach Olimpijskich.
Fot.: Prywatne archiwum Bogumiły Matusiak
Czy każdy medal smakował tak samo? Wiadomo, że nie. Każde kolejne mistrzostwo to inny wyścig, następne wyzwanie. Ścigałam się bardzo długo, więc dochodziły nowe pokolenia utalentowanych dziewczyn, które chciały mnie pokonać. Każdy medal był dla mnie cenny, traktowałam go jako ukoronowanie ciężkiej pracy. Jednak to koszulka mistrza Polski, w której po zdobyciu kolarz ściga się cały rok, była dla mnie najważniejsza. Dodawała mi odwagi i wiary w siebie. Dzięki niej za granicą mówiono o mnie „Champonessa Polacca”, co mnie dodatkowo motywowało. Jedno mistrzostwo Polski zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Na wyścigu w Sosnowcu przyszło mi finiszować z sześcioosobowej grupy, w której główną moją rywalką była Ania Skawińska. Ania była w tamtym sezonie w bardzo dobrej formie. Ścigała się w grupie włoskiej, a finisz z małej grupy był jej mocną stroną. Wszyscy czuli, że może wygrać. Nigdy nie należałam do sprinterek, ale do tego startu przygotowywałam się szczególnie. Wraz z moim trenerem Markiem Wojną ćwiczyliśmy ten element bardzo intensywnie, tuż przed samymi mistrzostwami, na zgrupowaniu w Krynicy Górskiej. Wiedzieliśmy, że w Sosnowcu trudno będzie odjechać ze względu na płaski teren i to właśnie sprint zadecyduje o zwycięstwie. Mój trener tak bardzo we mnie wierzył. Presja była ogromna, więc po przekroczeniu linii mety, gdy wiedziałam, że nikt mi już koszulki mistrzyni Polski nie odbierze odczułam wielką ulgę.
Oczywiście były też inne mistrzostwa Polski, które znakomicie pamiętam. Zwycięstwo z przewagą jednej sekundy nad Pauliną Brzeźną w jeździe indywidualnej na czas w Złotoryi lub w Kielcach, gdzie wygrałam z drugą zawodniczką z przewagą 9 minut. Jak tak dłużej o tym myślę, to chyba każde zdobyte mistrzostwo Polski miało swój urok.
Zdobywała Pani najcenniejsze tytuły zarówno w jeździe indywidualnej na czas, w terenie górzystym, jak i w wyścigach klasycznych. Gdzie czuła się Pani jednak najlepiej, na których odcinkach?
Zdecydowanie najlepiej czułam się w jeździe indywidualnej na czas i w górach. Jazda indywidualna na czas jest specyficznym rodzajem ścigania. Niebagatelną rolę odgrywa w niej koncentracja i umiejętne rozłożenie sił na całej trasie. Mój trener Marek Wojna potrafił mnie doskonale przygotować do startu, a także odpowiednio zmobilizować przed samymi zawodami. Znał się jak mało kto na taktyce i sprzęcie. Ja musiałam wykonywać założenia, im bardziej trzymałam się taktyki tym lepszy był efekt. Dobra jazda indywidualna na czas pozwala osiągnąć dobre wyniki na wyścigach wieloetapowych, tym bardziej cieszę się, że była ona moją mocną stroną. Pamiętam jedną z edycji Tour de Pologne, gdzie bodajże po czterech etapach 75 zawodniczek miało jednakowy czas i o zwycięstwie zdecydowała właśnie czasówka.
Fot.: Prywatne archiwum Bogumiły Matusiak / Podjazd pod Mont Ventoux
Chociaż jazda indywidualna była moją dobrą stroną prawdziwą satysfakcję sprawiała mi jazda w terenie górzystym. Tak naprawdę smak gór poczułam ścigając się na wyścigach w Czechach, Francji i we Włoszech. Góry rządziły się swoimi prawami, na takich wyścigach nie było przypadków, kalkulacji. Co prawda przed zbliżającym się podjazdem trzeba było walczyć o jak najwyższą pozycję w grupie, ale później każda z zawodniczek musiała bazować na swoim przygotowaniu i umiejętnościach. Każdy dodatkowy kilogram, złe rozłożenie sił na podjeździe czy też nieodpowiednie przygotowanie miały wpływ na końcowy efekt.
Wiele razy pojawiała się Pani na starcie mistrzostw Świata. Najwyżej sklasyfikowano Panią na 9. miejscu w Hamilton (2003 rok). Pamięta Pani tamten wyścig i jak się on potoczył?
Trzynaście razy reprezentowałam Polskę na mistrzostwach Świata. Rzeczywiście w Hamilton udało mi się przyjechać najbliżej czołówki światowej. Doskonale pamiętam ten start. Wyścig był o tyle specyficzny, że rozgrywany był na bardzo szerokiej drodze. Miało to o tyle znaczenie, że nie trzeba było przepychać się przed zakrętami i jakoś szczególnie walczyć o pozycję. Od początku jechało mi się bardzo dobrze. Na 20-kilometrowej rundzie były dwa wymagające podjazdy. Jeden krótki ok. 500 m, ale bardzo sztywny i drugi dłuższy ok. 2 km. Od 3 rundy wyścigu samotnie uciekała słynna Jeannie Longo. W połowie wyścigu grupa się podzieliła. W pierwszej grupie jechało ok. 20 zawodniczek w tym ja. Daleko za nami był zasadniczy peleton, który stracił do zwyciężczyni ok. 10 minut. Problemy zaczęły się dla mnie na dwie rundy przed końcem zmagań. Co prawda jechałam z najlepszymi zawodniczkami, ale na tym krótkim sztywnym podjeździe traciłam do nich ok. 100 m. Dużo sił kosztowało mnie by znów znaleźć się grupie. O miejscach na podium zadecydował ostatni podjazd przed metą, kiedy okazało się, że możliwe jest doścignięcie Fracuzki. Na czołowe pozycje wysunęły się: Holenderka Miriam Melchers, Szwedka Susanne Ljungskog, Litwinka Edita Pucinskaite czy mocna wówczas Brytyjka Nicole Cooke. Zaatakowały bardzo mocno i dogoniły Longo 300 m przed metą. Mnie niestety starczyło sił na tyle by ograć 5-osobową grupkę, w której kończyłam wyścig, co dało mi ostatecznie 9. lokatę.
Fot.: Prywatne archiwum Bogumiły Matusiak / Na zdjęciu z trenerem Markiem Wojną
Przez wiele lat zdołała się Pani utrzymać na bardzo wysokim poziomie sportowym. Świetnie radziła sobie Pani m.in. podczas Tour de France i Giro d’Italia (zwycięstwo etapowe i miejsca na podium, czy też druga dziesiątka w klasyfikacji generalnej). Każdy taki start to chyba niesamowite przeżycie? Który rok startów wspomina Pani najmilej?
Bardzo lubiłam startować w najlepszym na tamte czasy i najlepiej zorganizowanym wyścigu jakim był Tour de France. Brałam w nim udział sześciokrotnie. Tour de France to był największy wyścig dla kobiet. Później zmieniono nazwę na Grande Boucle, czyli Wielka Pętla. Był on rozgrywany w latach 1992 – 2002. Jego trudność polegała na tym, że wyścig rozgrywany był w terenie górskim, po tych samych trasach, na których ścigali się mężczyźni. Do pokonania miałyśmy 1500-1600 km i takie góry jak Mont Ventoux, Col du Galibier czy Col d’Aspin. Zdarzały się czasem dwa etapy jednego dnia. Trudność wyścigu polegała również na tym, że po skończonym etapie trzeba było dojechać do hoteli, które każdego dnia były w innym miejscu. Często droga od noclegu do startu miała 200-300 km, a przecież trzeba było być na starcie punktualnie. Nie sposób opowiedzieć wszystkiego, bo każda edycja była inna, w innym zagranicznym zespole. Każda z nich to dwa tygodnie ścigania, dwa tygodnie lepszych i gorszych dni.
Fot.: Prywatne archiwum Bogumiły Matusiak
Trzy razy udało mi się stanąć na pudle. Raz wygrywając etap (1999 rok), raz zajmując drugą lokatę (2002 rok) i raz trzecią (1997 rok). Nie ukrywam, że najmilej wspominam oczywiście wygrany etap w 1999 roku. Był to 10. etap wyścigu z Vaujany do Rive de Giers, liczący 133,5 km, z trzema górskimi premiami po drodze. Uciekałam samotnie 70 kilometrów. Ten etap to dla mnie również ogromne przeżycie. Kiedy zostało mi 15 kilometrów do mety zostałam niespodziewanie zmuszona do zatrzymania się przez sędziego wyścigu. Okazało się, że stało się tak dlatego, że peleton został zatrzymany na przejeździe kolejowym, który został zamknięty z powodu nadjeżdżającego pociągu i ja również musiałam odczekać 2 minuty. Było to niezgodne z obowiązującymi przepisami, był to tzw. wypadek losowy i nie powinni mnie zatrzymywać. Dwie minuty to niby nic, ale dla kolarza, który ma rozgrzane mięśnie i nagle zostaje zatrzymany, te dwie minuty są zabójcze. Mięśnie sztywnieją, w jednym momencie stają się zbite i potem, gdy ponownie się rusza to już nie jest to samo. To zrozumieć może tylko kolarz. Z najwyższej 5-minutowej przewagi nad peletonem do mety udało mi się dowieźć 2 minuty i 13 sekund. Przewaga była o tyle istotna, że dzięki niej mogłam po raz pierwszy w historii moich startów znaleźć się w pierwszej 10. w klasyfikacji generalnej wyścigu.
W 2004 roku mogliśmy Panią podziwiać na trasie Igrzysk Olimpijskich w Atenach (42. miejsce). Nie każda osoba ma prawo startu na tak ważnej imprezie w kobiecym kalendarzu. To było Pani spełnienie marzeń?
Awans na Igrzyska Olimpijskie trzeba wywalczyć i kiedy w końcu się udało byłam przeszczęśliwa. Myślę, że dla każdego zawodnika udział w Igrzyskach jest marzeniem. Niestety zdobycie upragnionego awansu kosztowało mnie wiele sił. Jeszcze przed Igrzyskami Olimpijskimi wystartowałam w silnie obsadzonym wyścigu Thuringen w Niemczech, gdzie zajęłam wysoką lokatę. Trenowałam nie czując zmęczenia. Kryzys przyszedł na chwilę przed wyjazdem. Okazało się, że mam niską morfologię i organizm jest wyjechany. Ogromny trud i wysiłek poszedł na marne. Ostatecznie zajęłam tam 42. miejsce. Marzył mi się medal i emerytura olimpijska. Nie udało się. Byłam bardzo rozczarowana i chciałam zakończyć kolarską karierę.
Fot.: Prywatne archiwum Bogumiły Matusiak / Zwycięstwo w wyścigu Eko Tour Dookoła Polski
Jak wiele czasu poświęcała Pani na treningi w czasie zawodowej kariery?
W pewnym okresie życia liczyło się tylko kolarstwo. Nie było czasu na robienie czegokolwiek innego. Chciałam być kimś i oderwać się od szarej rzeczywistości, a kolarstwo wymagało wielu wyrzeczeń. Liczyły się tylko wyścigi, treningi i analizowanie detali. Kolarstwo to nie tylko treningi, czy wyścigi to również odpowiednia regeneracja, odżywianie. W naszym przypadku, kiedy sami musieliśmy szukać sponsorów ten harmonogram często był zakłócany.
Ostatnio rozmawiałem z Pauliną Brzeźną-Bentkowską, która wymieniła Panią w gronie zawodniczek, z którą toczyło się Pani najcięższe boje. Jak to jest w Pani przypadku, z kim na krajowym podwórku rywalizowało się Pani najtrudniej?
I vice versa (śmiech). Paulina Brzeźna to również wielka historia polskiego kolarstwa kobiecego. Ja poznałam ją kiedy jeszcze była juniorką. Bardzo dobrze radziła sobie w górach i w jeździe indywidualnej na czas. Wychowana w tradycji kolarskiej, znała swoją wartość i umiała walczyć. Pamiętam jak któregoś roku nie doceniłam jej i przegrałam na finiszu Górskich Mistrzostw Polski. Zbyt długo czekałam z momentem ataku i Paulina zrobiła swoje.
Jak wspomniałam wcześniej jestem zawodniczką, która chyba najdłużej w Polsce uprawiała kolarstwo i z racji tego rywalizowałam, co roku z różnymi zawodniczkami. Na pewno liczyłam się z Joasią Ignasiak (super jeździła na czas), Anią Skawińską (wszechstronnie utalentowaną), Moniką Tyburską, Dorotą Czynszak, Agnieszką Godras, Małgosią Jędrzejewską czy Małgosią Sandej.
Fot.: Prywatne archiwum Bogumiły Matusiak
Śledzi Pani obecne zmagania kolarek na całym świecie? Która z Polek wzbudza w Pani największe emocje i nadzieje na świetną karierę?
Oczywiście. Nadal mnie to interesuje. Mamy obecnie kilka gwiazdeczek w kolarskim peletonie. Nie chcę nikogo pominąć i kibicuję wszystkim. Są to Agnieszka Skalniak, Marta Lach, Kasia Pawłowska oraz Małgosia Jasińska. Świetnie radzi sobie Kasia Niewiadoma i to ona ma na chwilę obecną największe sukcesy. Nie chcę nikogo faworyzować. Życzę im, aby odniosły wiele sukcesów, a ja w zaciszu domowym będę im kibicować.
Warto przybliżyć naszym czytelnikom czym zajmuje się Pani obecnie. Z tego, co można zauważyć nie odeszła Pani od kolarstwa i chętnie współpracuje z najmłodszymi oraz młodzieżą.
W 2009 roku, kiedy zginął mój trener Marek Wojna, a z klubu wycofał się sponsor, musiałam wykazać hart ducha. Zostałam sama z córką, tak naprawdę bez środków do życia. Z dnia na dzień poszłam do pracy… i rozpoczęłam też studia. To był najgorszy okres w moim życiu, ale udało się. Ukończyłam studia, podjęłam pracę w Urzędzie Miasta Pabianice. Moja Kasia również skończyła studia. Pracuje i mieszka w Warszawie. Sport nauczył mnie, by się nie poddawać i walczyć do końca. Te cechy bardzo mi się przydały. Aktualnie amatorsko jeżdżę na rowerze. Nadal staram się propagować kolarstwo, uczestnicząc w organizacji wyścigów amatorskich w Pabianicach. Przy pomocy Pabianickiego Towarzystwa Cyklistów zorganizowaliśmy po raz trzeci Memoriał Marka Wojny – mojego trenera, a także kryterium uliczne i maraton. W ubiegłym roku w zawodach wystartowała również elita kobiet.
Mam nadzieję, że jeśli wszystko wróci do normy nadal będziemy kontynuować organizację wyścigów w Pabianicach, bo cieszą się one coraz większą popularnością. Szkoda byłoby z tego zrezygnować.
Fot.: Prywatne archiwum Bogumiły Matusiak
Rozmawiał Mateusz Gruszeczka
Mateusz Gruszeczka - Rowerowa.pl