W przestrzeni publicznej przebijają się mocno dwa określenia: rowerzysta i kolarz. Oba słowa mają nawet swoją słownikową definicję. Nie zagłębiając się jakoś szczególnie w ich analizę można śmiało przyjąć, że kolarzem jest człowiek, który regularnie trenuje, naśladuje (w ubiorze, sprzęcie, sposobie jazdy) sportowców-zawodowców, czasami bierze udział w zorganizowanych zawodach.
Rowerzysta? Ta grupa jest zdecydowanie bardziej liczna. Każdy, kto ma rower (albo nawet nie ma, a korzysta np. z systemu rowerów miejskich), dojeżdża nim do pracy, sklepu, jeździ rekreacyjnie po parku, wybiera spokojne przejażdżki z dzieciakami czy znajomymi do lasu, nad jezioro.
– Różnica między kolarzem a rowerzystą jest więc mniej więcej taka, jak między chodziarzem a pieszym – twierdzi Mirosław Bańko, językoznawca z Uniwersytetu Warszawskiego.
Czyli – wg profesora warszawskiej uczelni – mniej więcej jak między Robertem Korzeniowskim, a autorem niniejszego tekstu.
Kiedyś jeden z najlepszych kolarzy świata – Bradley Wiggins – próbował udowodnić, że kolarzami mogą być nazwani tylko ci, którzy mają oficjalną licencję kolarską. Wydaną przez związek sportowy. Polski Związek Kolarski ma kilka tysięcy takich dokumentów. A przecież w Polsce, zwłaszcza w letnie weekendy, widzimy dziesiątki, jak nie setki tysięcy ubranych w lycrę ludzi, których moglibyśmy spokojnie przyporządkować do grupy kolarzy.
Tylko po co nas różnicować? Czyż nie jesteśmy jedną, wspólną rodziną? – Oczywiście, że tak – powtarzają mi często ludzie związani ze środowiskiem kolarskim, choćby dyrektor sportowy Tour de Pologne, Czesław Lang. – Przecież wsiadam na moją szosówkę i pędzę przed siebie, ale korzystam też z mojego ulubionego „mieszczucha” i jadę po bułki do sklepu.
Wielu z nas pewnie ma dokładnie tak samo. Wielu trzyma w garażu kilka rowerów: szosowy, górski, miejski… Ewentualnie wielu z nas zdecydowało się na gravela, jako rower uniwersalny. I do treningu, i do niedzielnego „spaceru” z rodziną. Powtórzę jeszcze raz: po co nas dzielić?
Nie przejmujmy się tymi językowymi definicjami. Nazywajmy się jak chcemy, nie ma to znaczenia. Znaczenie ma to, byśmy się wzajemnie szanowali. I nawet jak jedziemy wypasioną szosą za 30 tysięcy złotych, to uśmiechnijmy się do nadjeżdżającej z przeciwnej strony rodziny, która spacerowym tempem jedzie na piknik. I my, I oni – wpadliśmy w sidła zdrowego nałogu. Kochamy dwa kółka. A to najważniejsze!