Z Katarzyną Wilkos, zawodniczką Atom Deweloper Posciellux.pl Wrocław, związaną z tą ekipą od początku jej istnienia, rozmawiamy przed AG Tour de la Semois. Ale rozmowa nie dotyczyła tylko tej belgijskiej etapówki.
Który to Twój sezon w kolarstwie?
Siedemnasty.
Przeszłaś całą ścieżkę – od najmłodszej do seniorskiej kategorii?
Właściwie tak, bo zaczęłam trenować w klubie (KLKS Azalia Brzóza Królewska – przyp. red.) zimą, jeszcze jako żakini, a wiosną następnego roku miałam swoje pierwsze starty już w kategorii młodziczka.
Najpierw było MTB?
Najpierw… zaczynałam na moim składaku (śmiech). A w klubie jeździliśmy równolegle i na szosie, i w MTB, i w przełajach. Jak to w młodych kategoriach, wszystkiego próbowaliśmy.
Jak trafiłaś do kolarstwa?
Można powiedzieć, że w możliwe najbardziej zwyczajny sposób. Trener (Stanisław Zygmunt – przyp. red.) jeździł po szkołach i robił nabór, szukał nowych zawodników. W tym okresie zapisaliśmy się chyba wszyscy. Byliśmy przekonani, że to będą jakieś wycieczki i rajdy rowerowe. Z mojej klasy zgłosiło się w sumie 25 osób, które stopniowo się wykruszały. Z tego całego składu w kategorii juniorskiej zostałam już tylko ja.
Ktoś z Twoich najbliższych związany jest z kolarstwem?
Nie i w ogóle nikt nie ma nic wspólnego ze sportem. Moja mama do dziś, jeśli można tak to określić, „uczy się” kolarstwa. Brat trochę grał w piłkę, ale nie zawodowo. Tylko ja jestem sportowcem w rodzinie. Co ma tę korzyść, że mam więcej kibiców, bo najbliżsi mają do obstawienia tylko moje zawody (śmiech).
Co Cię wciąż trzyma w kolarstwie?
W tych młodszych kategoriach były to zwycięstwa. Wygrałam pierwszy wyścig, w jakim wystartowałam, później kolejne. Byłam najmocniejsza spośród wszystkich w naszym klubie, ale nie było dla mnie wówczas oczywiste, że zwiążę się z kolarstwem. Nie traktowałam go jako czegoś zobowiązującego, choć przykładałam się do treningów, jeździłam na wyścigi. Pamiętam moment, gdy trener powiedział, że ma dla mnie nowy rower, „Kasia, musimy przygotować się do olimpiady młodzieży”. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że z tym rowerem wiąże się jakaś przyszłość, ale to trener o niej myślał, a ja chyba niekoniecznie chciałam wciąż się ścigać. Trochę spanikowana myślałam o tym, że on mi da ten nowy rower, który będzie mój, i co wtedy? Nie będę już mogła zrezygnować. Ale te wątpliwości nie trwało długo, później złapałam bakcyla. Doszły też wyjazdy na zgrupowania, na których poznawałam ludzi z całej Polski, to było fajne.
A teraz w kolarstwie trzyma mnie coś zupełnie innego – konkretne cele, które chcę zrealizować. Sezon właściwie organizuje mi życie. Motywują mnie wyścigi, na których chciałabym powalczyć. Lubię skupiać się zarówno na treningach, ich planowaniu, jak i podczas nich. Lubię pilnować tych wszystkich elementów, które wpływają na wynik sportowy, to daje mi poczucie, że sprawuję nad przebiegiem przygotowań kontrolę i że mam zorganizowaną rzeczywistość. Jestem zadaniowcem, tak podchodzę do wszystkiego, zwyczajnie to lubię.
Jak szuka się motywacji, gdy co roku robi się praktycznie to samo? Nie masz momentów, w których chciałabyś rzucić kolarstwo i przerzucić się na przykład na narciarstwo zjazdowe?
To pewnie zależy od człowieka, ale ja dotąd nie miałam takich myśli. Owszem, teraz jestem już lekko zmęczona tym sezonem, jest wrzesień, więc to normalne. Niemniej nie mam w głowie myśli „kiedy to się wreszcie skończy”, ale co zrobię w przyszłym sezonie, na jakie wyścigi pojadę. Nie mogę doczekać się aż znowu ze świeżą głową i nogami zacznę przygotowania, znajdę się w punkcie zero, z nową motywacją. Inna rzecz, że od kilku lat pracuję z trenerką mentalną, która pomaga mi wyjść z trudnych momentów, rozmowa z nią, kiedy mam dołek, dobrze na mnie wpływa.
Trudno być cały czas na fali wznoszącej i działać na pełnych obrotach.
Dla mnie ważne jest to, że nawet jeśli nie robię wyniku, mam poczucie, że w każdym wyścigu dałam coś z siebie drużynie, że pojechałam najlepiej, jak w danym dniu mogłam. To wszystko pozwala mi planować kolejne sezony.
Skoro mowa o wynikach, to warto pamiętać, że w tym roku jeździłyście mnóstwo wyścigów, w których dotąd startowałyście tylko sporadyczne, między innymi tu, w Belgii. To zupełnie inny poziom ścigania.
I to jest fajne, lubię się tu ścigać. Pamiętam, jak świetnie czułam się po „Baloise”, to była naprawdę ciężka etapówka. Ale w nogi weszły kilometry pokonywane na wyścigowych prędkościach. Kiedy się tutaj ścigasz, to nawet jeśli jesteś słabsza, wciąż podnosisz swój poziom. Po tym, co tu najeździłam, mogłabym teraz wystartować w każdym wyścigu w Polsce i nawet z gorszym samopoczuciem byłabym w stanie walczyć o zwycięstwo.
Jaki, z Twojej perspektywy, był ten przeskok z grupy amatorskiej do zawodowej?
Pierwszy raz poczułyśmy się jak grupa zawodowa na Gracii (Gracia-Orlová – przyp. red.). Nie tylko dlatego, że Agnieszka (Skalniak-Sójka – przyp. red.) była liderką klasyfikacji generalnej, więc czułyśmy się zobligowane, żeby kontrolować wyścig, ale również dlatego, że nam to świetnie wychodziło. Pamiętam nasze rozmowy o tym, że tak właśnie musiały się czuć dziewczyny z grup zawodowych na etapówkach, w których wcześniej razem z nimi się ścigałyśmy, tyle, że wtedy to one w całości kontrolowały przebieg rywalizacji. W peletonie wszystkie jeździły z przodu i nikt nie miał śmiałości wepchnąć się między nie. Wtedy, w tych Czechach, złapałyśmy trochę takiej pewności siebie.
W belgijskich wyścigach musiałyśmy najpierw powalczyć o pozycję. Dziewczyny, szczególnie z worldtourowych grup, szanują się, bo się znają. My byłyśmy nowe i początkowo nic dla nich nie znaczyłyśmy. Teraz inaczej to wygląda, już nikt nas nie spycha z szosy, nie zajeżdża drogi, jak to wcześniej się zdarzało. Znają nas, więc łatwiej poruszać się po peletonie. Odczułam to, gdy jechałyśmy Grisette Grand Prix de Wallonie. Widać było, że inne zawodniczki nas rozpoznają – zapracowałyśmy na ich szacunek, samo i łatwo nam to jednak nie przyszło.
Jesteście rozpoznawalne w Belgii i Holandii, również wśród fanów. A jakie są te wyścigi w krajach Beneluksu?
Ciężkie, długie, intensywne i nieprzewidywalne. Wymagają ciągłego skupienia, ale przez to są ciekawe. Do tego przejedziesz takich kilka i ta moc ci w nogach już zostaje. Trzeba na nich solidnie walczyć o miejsce w peletonie, a ten jest naprawdę ogromny, bo startuje 100-150 zawodniczek, więc tutaj drużyna bardzo dużo znaczy i bardzo dużo daje. Na czołowych pozycjach jest ciągła rotacja i jeśli jedzie się samej, nie tylko trudno obronić swoje miejsce, ale i przejść do przodu. Ponieważ już jesteśmy rozpoznawalne, więc kiedy układamy się w wachlarzu, nikt się nam nie wcina, ale wcześniej różnie z tym bywało.
Przede wszystkim jednak są to bardzo szybkie wyścigi, od startu do mety cały czas idzie gaz, stale są jakieś ucieczki, trzeba trochę się tu pościgać, żeby wiedzieć, za którą warto gonić. Drogi są najczęściej wąskie, a nawet jeśli zdarzy się szersza, to i tak tylko do zakrętu, do którego wszystkie zawodniczki chcą dojechać jak najszybciej, żeby wyjść z niego z przodu. Często solidnie wieje, więc idą ranty. Na tych szosach jest też mnóstwo szykan – wysepka po lewej, po prawej, pośrodku. „Mąka” opowiadała niedawno, że na którymś z tutejszych wyścigów trudno jej było przejść do przodu, gdy nagle peleton zaczął się przed nią elegancko rozjeżdżać. Pomyślała, że jednak uda się przebić na czoło, a tu jej wyrasta na środku wysepka (śmiech). Między innymi dlatego od początku do końca trzeba być bardzo skupionym.
Jak z perspektywy 17 lat w tym sporcie oceniasz zmiany, które zaszły w kobiecym kolarstwie zarówno w Polsce, jak i na świecie?
Z pewnością poziom polskich zawodniczek poszybował w górę, czego najlepszym dowodem jest to, że na mistrzostwa świata możemy wystawić ich aż sześć i one jadą tam walczyć o medale, a nie tylko po to, żeby dojechać do mety. Kiedy jako juniorka byłam na swoich pierwszych MŚ, miałyśmy w światowym peletonie zaledwie trzy liczące się Polki – Paulinę Brzeźną-Bentkowską, Sylwię Kapustę i Gosię Jasińską. Śmiało mogły rywalizować z najlepszymi, ale na wyścigi rangi światowego czempionatu mogła pojechać tylko jedna, a bez wsparcia ekipy samotnie niewiele mogła zdziałać. I właściwie wówczas na tych nazwiskach lista bardzo mocnych seniorek się kończyła.
Długo było chyba tak, że dziewczyna wyczynowo uprawiająca sport budziła sensację?
Do dzisiaj, gdy spotyka się osoby niezwiązane ze sportem, ciężko im sobie wyobrazić, że my jesteśmy w stanie przejechać tyle kilometrów rowerem. Ostatnio zabrałam autostopowicza, który opowiadał, że kiedyś dużo jeździł rowerem. Kiedy dowiedział się, że jestem w zawodowej ekipie i że właśnie dwa dni wcześniej na treningu zrobiłam 130 km w 4 godziny nie mógł uwierzyć, że to możliwe. Teraz sporo kobiet się ściga, również amatorsko, są widoczne. Jest zdecydowanie więcej relacji z kobiecych wyścigów, jeśli nie w telewizji to znaleźć je można w internecie, więc w stosunku do poprzednich lat to duży postęp. Na razie ta publiczność nie jest ogromna, masowa, ale od czegoś trzeba zacząć.
Sposób rozgrywania wyścigów przez kobiety też chyba się zmienił? Dużo się w tych wyścigach dzieje, ale nie każdy ocenia to pozytywnie.
Było w tym roku dużo dyskusji szczególnie po kobiecym Tour de France, ale to był najciekawszy wyścig tego sezonu. Zdaję sobie sprawę z tego, że on był bardzo medialnie rozdmuchany, ale przecież o to właśnie chodzi – pierwsza kobieca „Wielka Pętla”, w dodatku transmitowana w telewizji. Świetnie się ten wyścig oglądało, każda zawodniczka była mocno zmotywowana. Znam to uczucie z mistrzostw świata, które też zawsze były i nadal są nerwowym wyścigiem. Każdej z nas zależało, żeby się pokazać, skoro jest transmisja – przez lata jedna z nielicznych, jeśli chodzi o kobiece ściganie.
I tak samo było z TdF. Nie rozumiem tych nieprzychylnych komentarzy. Wielokrotnie kolarze, mężczyźni, który stratowali w „Wielkiej Pętli” mówili o tym, że to najcięższy wyścig, bo jest bardzo nerwowy, jest w nim dużo kraks i trzeba się pilnować. U kobiet było tak samo, ale na każdym etapie sporo się w nim działo i to już od pierwszych kilometrów.
Próby wytłumaczenia tej presji spełzały na niczym, „znawcy” twierdzili, że taka jest robota kolarzy i nie jest ich rolą wybierać sobie wyścig, na który chcą pojechać.
Najgorzej, gdy komuś się coś wydaje, a najczęściej nie ma pojęcia, o czym mówi. Trzeba tutaj być, przeżyć to, dopiero wtedy być może się zrozumie, ile czynników wpływa na człowieka przed wyścigiem, w jego trakcie i po. Nie jesteśmy maszynami do ścigania, wszyscy mamy emocje, jak każdy człowiek. A kiedy na wyścigu dajesz z siebie wszystko, a potem w internecie czytasz, że „po co tam jechała, skoro nic nie wniosła do rywalizacji” to… Oglądałam niedawno taki wyścig, w którym polski komentator powiedział tak o dziewczynie, która przez moment pracowała z przodu, a potem odpuściła. My, zawodniczki, wiemy, że dostała takie zadanie, zdajemy sobie sprawę, co czuje ta dziewczyna i jaką rolę spełniła – miała naciągnąć garba i zrobiła to. Przez kilometr, dwa, bo więcej nie dała tego dnia rady, ale zadanie wykonała – na tyle, na ile ją było stać. Problem w tym, że później wracam do domu i muszę swoim bliskim i znajomym wyjaśniać, jak to wygląda, bo oni, podobnie jak pewnie większość oglądających ten wyścig traktują komentatora jak autorytet. Mamie, bratu czy koleżance wytłumaczę, ale wszystkim ludziom, którzy to oglądali i nie rozumieją, co się tam zadziało, nie dam rady.
Gdybyś z obecnym doświadczeniem mogła cofnąć się do Kasi, którą byłaś 10 lat temu, co byś jej podpowiedziała?
Przede wszystkim zmieniłabym swoje podejście. Zaangażowana i zmotywowana byłam zawsze, z tym nigdy nie miałam problemu, ale brakowało mi pewności siebie, śmiałości. Wracam niekiedy myślą do wyścigów, w których byłam wysoko, ale ich nie wygrywałam. Dzisiaj wiem, że miałam szansę powalczyć o podium, ale wtedy miałam w głowie tylko myśl, że chcę zmieścić się w pierwszej dziesiątce.
Nie wygrywałaś przez brak pewności siebie, śmiałości czy po prostu… bałaś się wygrywać?
Myślę, że wszystkiego było po trochu, ale głównie chodziło o brak pewności siebie. Do dziś mi go brakuje, choć staram się nad tym pracować. Trzeba walczyć o swoje, o siebie. Połowa sukcesu to mocna głowa, szczególnie teraz, gdy ten sport jest coraz bardziej nakręcany przez pozasportowe czynniki – pojawia się wiele komentarzy, każdy czuje się „ekspertem”, jest też ogromna presja wyników, których domagają się sponsorzy, wiele ekip temu, z konieczności, ulega. Wymagania są coraz bardziej wyśrubowane, chodzi o to, by wciąż było więcej i mocniej. Widać to szczególnie po zawodniczkach ze światowej czołówki, dla których wszystko robi różnicę, takie marginal gains, wymagające ogromnego poświęcenia i zaangażowania nie tylko w treningi i wyścigi, ale też media społecznościowe i całą tę resztę. To męczy głowę. Psychikę też trzeba trenować, pracować nad nią. Czasami wiele razy wraca się do tego samego aspektu, trochę jak w treningu fizycznym.
Który wyścig wspominasz najlepiej? Który był dla Ciebie najważniejszy?
W całej mojej karierze najlepiej wspominam sezon 2019, to był mój najlepszy rok. Wygrałam wtedy ostatni etap Tour de Feminin – Krásná Lípa. Najcięższy, mówiłyśmy o nim – królewski. Kiedy myślałam o wygranej w tym wyścigu, to przed tym etapem czułam największy respekt i wydawało mi się, że nigdy nie padnie moim łupem. Notabene jechałam na tę etapówkę z myślą o zwycięstwie etapowym i wywalczeniu w generalce miejsca w pierwszej piątce. I wszystko tam zagrało po mojej myśli, choć rano ostatniego dnia wcale nie było to dla mnie takie pewne, daleka byłam od przekonania, że uda mi się to osiągnąć. W efekcie wygrałam właśnie ten najtrudniejszy etap, a wyścig skończyłam na 4. miejscu i z koszulką liderki klasyfikacji punktowej.
Bardzo dobrze wspominam także Thüringen Ladies Tour. Pierwszy raz startowałam w nim jeszcze w barwach „Pacyfiku”. Dla mnie, zawodniczki amatorskiej drużyny, był to pierwszy wyścig z zawodowym peletonem. Na mecie byłam najlepszą amatorką, etap skończyłam w pierwszej dyszce, jechałam obok takich zawodniczek jak Lizzie Deignan. Ten, dla mnie wielki sukces zbudował mnie jako sprinterkę, odnajduję się w tych końcówkach sprinterskich, najlepiej z małej grupy.
W tym roku wygrałyśmy sporo wyścigów, mówię tak, bo mam poczucie, że wniosłam coś od siebie do każdego z tych zwycięstw. To właśnie w kolarstwie najbardziej lubię i zarazem tego nienawidzę, że jest sportem drużynowym, a wygrywa jedna osoba. To jest wspaniałe uczucie, gdy zwycięża zawodniczka z mojej ekipy i wszystkie się tym cieszymy. Najgorzej, gdy wszystkie pracowałyśmy na jedną z nas, ona wygrywa, a później sobie przypisuje całą zasługę. W tym sporcie poczucie, że jest się ekipą, zgraną drużyną, jednym organizmem, że potrafi się z sobą współpracować decyduje o zwycięstwie.
Jakie są twoje ulubione wyścigi?
O profilach niezbyt górzystych i zarazem niezbyt płaskich, z wymagającymi, ale krótkimi podjazdami. Najbardziej lubię finisze z mocno okrojonego peletonu lub z grupki, najlepiej solidnie zmęczonej wcześniejszymi wydarzeniami na trasie. Porównywałyśmy się z Łucją (Pietrzak, obecnie Miedzińską – przyp. red.). Obie jesteśmy sprinterkami, ale Łucja ma bardzo mocny sprint i kiedy idzie cała ława, jest kilometr do mety i trzeba wykręcić maksymalne waty, żeby zafiniszować, to „Luka” świetnie się zawsze sprawdzała w takich warunkach. A ja wtedy, gdy przed metą jest jeszcze mała hopka. Lubię techniczne końcówki, jak na „Krásnej”, kiedy wszyscy dojeżdżają do finiszowych metrów naprawdę do spodu niemal zajechani. W takich wyścigach najlepiej się odnajduję.
AG Tour de la Semois, który jutro startujemy (Kasia ostatecznie ukończyła go z 14. lokatą, została sklasyfikowana najwyżej spośród wszystkich Polek – przyp. red.) będzie właśnie taki. Dwa ciężkie etapy, praktycznie nie ma płaskiego, stale idzie góra-dół, góra-dół. Będzie okazja sprawdzić, ile wytrzymam na tych podjazdach, a one mają miejscami po 5-8%. Startuje również Lorena Wiebes, typowa sprinterka, zobaczymy, jak jej team będzie układać ten wyścig – my będziemy starały się pod nie podpinać.
Grisette Grand Prix de Wallonie był przetarciem przed „Semois”?
Tak, to będą bardzo podobne wyścigi. Chociaż w „Semois” będą lepsze ekipy, więc to będzie całkiem inne ściganie. W „Grisette” meta była na podjeździe, a wcześniej była premia górska, za którą nagroda – 700 euro – była większa niż wygrana w całym wyścigu (400 euro). Może dlatego poszło takie mocne „gazicho” od samego podnóża i dlatego tak źle ten wyścig się dla nas skończył. Choć fajnie, że był transmitowany.
Po powrocie z Belgii czeka Cię jeszcze jeden start w Pucharze Polski, mistrzostwa Polski parami i drużynowo i to będzie już koniec sezonu dla Ciebie?
Z jednej strony czekam na ten moment, a z drugiej nie jestem tym sezonem zmęczona tak, jak byłam poprzednimi. Może również dlatego, że podczas pandemii dużo trenowałyśmy, a mało startowałyśmy. Teraz niewiele trenuję, ale bardzo dużo się ścigam i jestem już odrobinę zmęczona wyścigami, ale to jest inne zmęczenie, wciąż nie jestem tym sezonem znużona.
Planujesz od razu roztrenowanie?
Cały październik chciałabym jeździć rowerem, korzystając z mam nadzieję ładnej jesieni. W listopadzie i grudniu może być z tym ciężej, więc lepiej najeździć te niezbędne kilometry przy w miarę sprzyjającej pogodzie.
Jest jeszcze jakaś aktywność fizyczna, która sprawia Ci przyjemność i poza sezonem chętnie do niej wracasz?
Lubię pływać, lubię pojechać w góry na 2-3 dni, co najmniej jeden taki wypad w roku zaliczam. Taka Tarnica w Bieszczadach jesienią… To krótka wycieczka, ale przy dobrej pogodzie ładuje akumulatory. Poza sezonem często biegam, ale nie wiem, czy to moja ulubiona aktywność, raczej alternatywa dla roweru, gdy pogoda nie pozwala jeździć. Zimą lubię przesiąść się na MTB czy przełaje, wracam w ten sposób do moich kolarskich korzeni. I tak zaczynam przygotowania do kolejnego sezonu.
Drugiego w ekipie zawodowej.
Najlepsze jest to, że jestem właściwie wciąż w tej samej ekipie, ale każdy sezon jest inny i to pod każdym względem. Ciekawa jestem, co będzie w tym kolejnym roku.
Czeka Cię chyba też powrót do studiowania?
Studiuję zaocznie wychowanie fizyczne, został mi ostatni semestr. Długa jest ta moja przygoda ze studiami (śmiech). Kiedy przyszłam do „Pacyfiku”, zaczęłam dzienne studia na uniwersytecie w Rzeszowie. Wiem, jak to jest studiować i równocześnie trenować, ciężko to połączyć. Dobrze jest móc się skupić tylko na rowerze. W roku mistrzostw świata w Richmond zrobiłam sobie rok przerwy, który się przeciągnął, ale w końcu się zmobilizowałam. Nie wiem, kiedy kolarstwo się w moim życiu skończy, dobrze więc mieć alternatywę i jakiś „papier”.
Skoro o przyszłości mowa…
… za wiele o niej nie powiem, bo póki co skupiona jestem na kolarstwie. Szkoła jest formą zabezpieczenia, ale daleko w przyszłość nie wybiegam. Za rok nadal chcę się ścigać. Powtarzam sobie, że jako 30-letnia zawodniczka będę miała sezon życia. Są zawodnicy, którzy w rok robią progres i osiągają ambitne cele, później są kilka lat na topie i czasami jeszcze przed „trzydziestką” kończą karierę. Patrzę na takiego Alejandro Valverde, który wciąż jest na wysokim poziomie czy na Annemiek van Vleuten lub Mavi Garcíę, która ma 38 lat, to są dojrzałe, ale wciąż liczące się w peletonie zawodniczki. Każdy osiąga swoje maksimum w innym wieku, ja być może mając 30 lat. Idę wprawdzie spokojnie, ale wciąż do przodu.